Któryś już raz czytam „Krytykę Polityczną” i któryś raz natrafiam na sformułowania, które niezmiernie mnie irytują, szczególnie, że są wypowiadane przez ludzi, którzy równość uważają za najważniejszą wartość społeczną. Otóż ośmielę się stwierdzić, że to właśnie Wy twierdzicie, że ludzie równi nie są i to Wy zwracacie na to uwagę częściej niż nawet najbardziej zatwardziali konserwatyści (z tym, że mówicie, że to źle, oni, że dobrze lub ewentualnie, że tak musi być). Jasne… Ktoś by powiedział, że ludzie nie są tacy sami, jedni pewne rzeczy robią lepiej, drudzy gorzej ale u naszej lewicy dominuje myślenie, że najważniejszą różnicą między ludźmi są pieniądze, które posiadają (tylko pytanie czy obiektywnie czy subiektywnie, według samych ludzi). Niby bronicie praw dyskryminowanych według was grup społecznych a tak naprawdę często ich poniżacie, bo czy robienie bezradnej ofiary transformacji z kogoś kto na przykład ma rodzinę, jest szczęśliwy tylko czasem mu brakuje pieniędzy go nie obraża (czy naprawdę nie ma innych definicji bycia wygranym)? Inny przykład: jeden z mocno lewicujących doktorów socjologii nazwał squatersów „zdeklasowaną inteligencją” (dobrze, że nie podklasą, waszym innym, niezmiernie poprawnym politycznie określeniem). Czyż nie jest to dyskryminacja a przynajmniej obraza? Ja jako liberał w życiu bym nie wpadł na to, że ci ludzie są zdeklasowani. Dla mnie są to osoby, które cenią niekonwencjonalny tryb życia, niekoniecznie pieniądze (więc dlaczego mierzycie ich tą miarą?), wolność i przygodę oczywiście nie licząc tych co są tam z ekonomicznego przymusu. Znam dwie osoby, które na dłuższy lub krótszy czas przedłożyły życie na squacie nad życiem w dość luksusowych willach i nie dziwi mnie ich wybór. Sam jako nastolatek marzyłem o mieszkaniu w takim miejscu. A wiadomo, że w marzeniach można wszystko więc nazywanie squatersa, któremu niezmiernie podoba się ten tryb życia upośledzonym społecznie a biznesmena bez życia poza pracą, po trzech zawałach i będącego wrakiem psychicznym – zwycięzcą transformacji jest nieporozumieniem. Dążę do tego, że często to właśnie wy (słowem) dyskryminujecie te grupy, których chcielibyście bronić.
Dlaczego wśród lewicowców tak często człowiek postrzegany jest przez pryzmat klasy społecznej czyli pieniędzy, które zarobił? Piszę akurat o artykule Romana Pawłowskiego: „Zdradzone pokolenie Nirvany”, gdzie autor (abstrahując od tego, że tekst bardzo ciekawy) musiał koniecznie wtrącić wątek klasowy, pisząc (w sposób jakby to było najważniejsze wydarzenie w życiu muzyka), że Kurt Cobain w krótkim czasie „awansował o kilka klas”. Moim zdaniem, mój niegdysiejszy idol (może stąd ten artykuł) nie awansował o żadne kilka klas bo nigdy nie uczestniczył w tym wyścigu i pozostał tym samym człowiekiem. Chyba nie nazwie go Pan typowym przedstawicielem amerykańskiej wyższej klasy średniej? Chciałem zauważyć, że był on jednym z największych idoli XX wieku a nie jakimś „średniakiem” a jako artysta nie był przedstawicielem żadnej klasy. Nie będę tu przeprowadzał socjologicznej analizy jego statusu społecznego ale wierzcie mi, że nie da się go jednoznacznie zakwalifikować, poza tym czyż nie są to tylko puste etykietki? Niby uważacie że ludzie są równi a najbardziej ze wszystkich nurtów ich kategoryzujecie i wyznajecie (co nie znaczy, że popieracie) jakąś chorą hierarchię społeczną opartą tylko na tym ile ktoś ma pieniędzy i wiem, że powiecie, że Wy z tym walczycie i się na to nie zgadzacie ale ta hierarchia istnieje tylko dopóki ludzie ją uznają. Obiektywnie ten co ma pieniądze nie jest szefem tego co nie ma ani jego zwierzchnikiem a ten co ma ich mało nie ma żadnych zobowiązań (w stylu: uznawanie wyższości) wobec tego z dużą ilością pieniędzy i jeśli tak robi to tylko dlatego, że został zmanipulowany przez pewną część naszej kultury (nie mówię o przypadku gdy obaj pracują w jednej firmie gdzie zwykle niewątpliwie jakaś hierarchia jest).
Ja osobiście nie wierzę w żaden porządek społeczny nawet ten klasowy. Owszem, na pewno jest pewna grupa ludzi, która chełpi się (ewentualnie wstydzi) swoim „statusem” ale przecież nie każdy jest tak pusty żeby oceniać drugiego człowieka na przykład po tym jakie ma podejście do jazdy rowerem (co jak przeczytałem w innym artykule „Krytyki” również jest objawem przynależności do którejś z klas). Są ludzie, którzy mają inne wartości niż ten mityczny status społeczny (nie każdy jest konserwatystą do tego autorytarnym). Dla mnie to kompletne bzdury, przynajmniej tak jest w moim świecie. Zarówno prawica jak i lewica mają istną manię na temat statusu społecznego, dlatego jestem liberałem (chociaż lewicowym) i egalitarystą, wierzę, że ludzie są z grubsza równi chociaż różni a tylko część z nich ma poczucie wyższości czy niższości (w tym wypadku społecznej) co wcale nie oznacza, że obiektywnie są niżej czy wyżej w jakiejś hierarchii, lecz raczej, że dali to sobie wmówić.
I na koniec taka zagadka socjologiczna wraz z podpowiedzią. Do jakiej klasy społecznej należy raper Peja? Otóż finansowo, to pewnie do średniej (no ale ciężko go nazwać typowym, ciężko pracującym, mieszczańskim katolikiem), jako bardzo znany artysta to być może nawet do wyższej (na salony nawet jeśli nie chadza to mógłby) a kulturowo to do jak wy to nazywacie podklasy czyli tzw. marginesu społecznego (no bo wiadomo jaki ma lub miał stosunek do policji, używek czy innych spraw, z pewnością inny niż przeciętny lekarz czy prawnik). I jak tu nie lubić socjologii, która zawsze każdego traktuje indywidualnie?