Nie zmienili nic, tylko Żytnią na Belweder i Królewskie na Heineken… Bo są wreszcie w sklepie
Mówiąc szczerze nie wiem jak nazwać grupę, o której piszę bo na pewno nie „przedsiębiorcy”, ponieważ wielu z nich z pewnością podziela moje poglądy (z takimi ludźmi przebywają na co dzień), a przede wszystkim są uczciwi. Nazwę ją umownie „biznesmen lat dziewięćdziesiątych”. Aby nikogo z uczciwie prowadzących wtedy interesy nie skrzywdzić zbytnim uogólnieniem doprecyzuję o co mi chodzi. Otóż jest to człowiek, który będąc w całości produktem PRLu doznał generalnie rzecz biorąc oświecenia, czyli taki złamany przez system, Homo Sovieticus w kapitalizmie (najgorsza mieszanka). Uznał on, że to co się działo w czasach transformacji, czyli straszliwa bieda, utrata środków do życia przez ogromne rzesze ludzi (i długo można by wymieniać) nie jest wcale ceną jaką się płaci za każdą rewolucję, tylko rzeczą całkowicie normalną, wręcz dziejową sprawiedliwością, że taki po prostu jest świat i albo się dostosuje (umiejętność dostosowania się do każdych, nawet najtrudniejszych warunków to w ogóle nie wiem czemu bardzo duża cnota w pewnych kręgach, a przecież w najtrudniejszych warunkach czyli podczas wojny słynęli z niej szpicle czy folksdojcze natomiast zupełnie nie umieli się dostosować żołnierze AK więc zastanówmy się kogo stawiamy za wzór), albo będzie nikim. Oglądałem niedawno program dokumentalny o absolwentach studiów z roku 2000 czyli wychowankach tych lat i doznałem wręcz szoku kulturowego. Nie mówię, że dzisiaj jest idealnie ale dla nich pieniądze to była wręcz całość egzystencji, miernik wszystkiego i jak przyznawali ze smutkiem: „niestety ten świat taki jest i trzeba się dostosować, bo ktoś kto nie ma pieniędzy jest nikim”. Te stłamszone twarze bez wyrazu, złamane przez system osobowości (ktoś złamanie nazwie elastycznością, wiem o tym) oraz przede wszystkim strach przed biedą (czyli w mniemaniu tej ideologii, utratą godności ludzkiej) wszystko to było bardzo, bardzo siermiężne. Dzisiejsi studenci prezentują się zdecydowanie bardziej kolorowo i mają trochę szersze horyzonty życiowe chociaż ich sytuacja zawodowa też nie jest łatwa (no ale nie wierzą już w to, że to tylko ich wina i, że słusznie nikt po nich nie zapłacze jak znajdą się na ulicy, szybciej na niej się znajdą w geście protestu nie kupując amerykańskiego mitu, że tylko nieudacznicy mają pretensje do czegoś lub kogoś innego niż ja sam). Nawet ci materialnie i konsumpcyjnie nastawieni do życia mają do pieniędzy więcej dystansu (siłą rzeczy skoro nie obowiązuje już jedynie słuszny dyskurs i są ciągle narażeni na słuchanie innych opinii a już nie mogą powiedzieć, że wszystko inne niż kult pieniądza idee są „reliktem PRLu” bo nie są aż tak głupi). O polskich filmach lat dziewięćdziesiątych już nie wspomnę bo nie wierzę żeby ten świat był aż tak straszny (charakterystyczne w Polskim kinie jest to, że za realizm uznaje się na przykład stłamszoną kobietę bez makijażu a już absolutnie uśmiechu a przecież w rzeczywistości nawet podczas wojny kobiety się malowały czy uśmiechały od czasu do czasu), nie wierzę, że było tak, że największymi idealistami i marzycielami byli ci co patrząc dzisiejszymi oczyma po prostu chcą się dorobić.
Nie ukrywam, że do napisanie tego artykułu skłoniła mnie wypowiedź pewnej posłanki PO, która nie straciła świetnego mniemania o sobie nawet po przegranej w sądzie pracy. Stwierdza ona mianowicie, że:
„Mali i średni przedsiębiorcy są siłą napędową gospodarki. Jeżeli to nie będzie miało odbicia w sądach pracy i orzecznictwie, to nigdy w tym kraju nie będzie lepiej”.
Idąc tym tropem to jeżeli samo tworzenie miejsc pracy ma zagwarantować inne, lepsze traktowanie w sądach (nie jak równorzędną stronę postępowania) tylko dla tego, że ktoś tworzy miejsca pracy (czując się wręcz kombatantem) możemy dojść do wniosku wręcz karykaturalnego. Przecież Amerykanie z południa też tworzyli miejsca pracy dla niewolników, ba nawet Hitler miał w tej materii pewne doświadczenie. Czyli jak widać samo stworzenie miejsca pracy nie wystarcza aby zostać uznanym za wirtuoza moralności. Jest jeszcze kilka ważnych elementów, o których część przedsiębiorców a szczególnie, wybitnie mnie irytujące ich „intelektualne lobby” przynajmniej publicznie zapomina. „Miejsce pracy” aby rzeczywiście było tak jak przedstawiają niektórzy „darem” albo przynajmniej żeby za stworzenie go nie trafić do więzienia musi spełniać określone kryteria. Do szczęścia pracownikowi potrzebna jest nie tylko praca ale i płaca i to oczywiście taka, za którą da się utrzymać. Czyli dobra rada dla takiego przedsiębiorcy aby mógł lepiej zrozumieć „roszczeniowca” jakim według niego jest pracownik. Przy określaniu czy ktoś zarabia dużo czy mało nie kierujmy się tym jak bardzo boli nas konieczność uszczuplenia swojego konta ani ile aktualnie płacą w Bangladeszu, tylko bardziej co można sobie za te pieniądze kupić. Jeżeli przedsiębiorca ma z tym problem, no bo rzeczywiście trudno sobie wyobrazić życie za 1200 miesięcznie, proponuję mu przeprowadzić eksperyment i samemu postarać się przeżyć za taką kwotę i dopiero wtedy stwierdzić czy rzeczywiście dużo ludziom płaci. Oczywiście dla części nie jest to argument bo oni są z innej gliny przecież. Mają inne potrzeby, aspiracje, wręcz stanowią odrębny gatunek, poza tym „sami sobie na to wszystko zapracowali”. Otóż drogi przedsiębiorco, samemu to można sprzedawać majtki na bazarze a nie produkować coś na skalę krajową na przykład. Dorobiłeś się samemu w podobnym stopniu jak Wałęsa sam obalił komunizm. Jednak drogi przedsiębiorco, ty idziesz dalej, ty uważasz, że firma jest twoją własnością czyli, w domyśle, że pracownicy dopóki w niej są też są twoją własnością a jak im się ten stan rzeczy nie podoba to „do widzenia”. No ja ci powiem tak, jeśli tobie nie podoba się polskie prawo dotyczące podstawowych praw pracowniczych (na przykład mówiących, że pracownik twoją własnością nie jest) to „do widzenia” z Polski, zrób na rynku miejsce dla kogoś poważnego, idź prowadzić swój biznes do Rosji albo wcześniej wspomnianego Bangladeszu bo w normalnych krajach jest z twojego punktu widzenia jeszcze gorzej, a muszę cię zmartwić, że trend idzie bardziej w kierunku zachodu niż wschodu (okraszonego „amerykańskością”, który to styl był tak bardzo sobie upodobałeś). Czyli dążę do tego, że oprócz samego faktu istnienia stanowiska pracy liczą się też warunki tej pracy, w które wliczona jest nie tylko płaca ale też elementarny szacunek dla pracownika, a skoro tylu przedsiębiorców tego nie rozumie, do tego na rynku podaży miejsc pracy nie ma konkurencji, która by cokolwiek na pracodawcach wymuszała bo i tak ktoś się znajdzie, to w obronie takich liberalnych wartości jak wolność osobista (niestety, wbrew twojemu mniemaniu nie jest tak, że jedynym prawem i jedyną wolnością jaką posiada pracownik to wolność do zwolnienia się) czy godność musi zainterweniować państwo i stworzyć tzw. kodeks pracy, czyli z twojego punktu widzenia największe zło, „relikt PRLowskiego myślenia” (który o dziwo najbardziej umocowany jest w krajach gdzie realnego socjalizmu nigdy nie było). Ale mam dla ciebie kolejną złą wiadomość. Twój punkt widzenia nie jest już uważany za obiektywną prawdę, twój interes czy ściślej zysk coraz częściej nie jest już bezdyskusyjnie nazywany „dobrem gospodarki czyli nas wszystkich”. No a jak już wcześniej wspomniałem, jak się nie podoba to wypad do Rosji. Tak wiem, że zabrałem ci twoją ulubioną kwestię, no ale co zrobić.